Sny bywają dziwne. Może
śnić się koszmar, gdzie na wpół rozłożone zombie wyżerają ci
mózg, albo kolorowe, słodkie scenki z marzeń lub książek. Albo
nie śni się nic. Lou jednak tej nocy miała sen. Dziwny, co prawda,
ale zawsze.
Wszędzie było ciemno.
Na czarnym tle nie pojawiło się nic. Był tylko głos. Dość
materialny jak na coś, co nie ma szczególnej postaci. Materialny
i... wszechobecny. To tak, jakby zanurzyć się w basenie galaretki.
Substancja jest wszędzie. Choć to akurat jest złe porównanie, bo
galaretka ma postać. A głos...? Głos...?
Głos, to głos i nic na
to nie poradzimy.
Ten głos był też
cichy i delikatny. Jak głos matki szepczącej coś do małego
dziecka. Przyjemny dla ucha i duszy, choć równocześnie napawający
pewną niepewnością, a może nawet strachem. Bo w końcu nie było
wiadomo, skąd ten głos pochodzi, ani kto jest jego właścicielem.
Na początku głos po
prostu był. Nie można było rozpoznać żadnych sensownych zdań,
słów... nawet sylaby czy litery jakoś się rozmywały, tworząc po
prostu głos. Dopiero po chwili "głos" zmienił się w
logiczne zdania, przekazujące pewne informacje.
- Jesteś. Ty po prostu
jesteś. A potem cię nie będzie. Znikniesz, kiedy on sobie
przypomni. Jak każdy z nas. Jak każdy z duchów...
Potem słowa zaczęły
powoli zmieniać się w "głos", a potem zanikać. Tak
jakby ta nasza metaforyczna galaretka zaczęła się rozpuszczać i
przeciskać przez odpływ do ścieków. No i - to był koniec. Koniec
snu. Koniec czerni. Koniec głosu. Koniec galaretki.
Tego ostatniego chyba
najbardziej szkoda...
Tak, jak można było
przewidzieć, Lou obudziła się późnym rankiem z niewyobrażalnym
bólem głowy, który jednak ustąpił stosunkowo szybko. Treść snu
jednak ciągle chodziła jej po głowie. O ile galaretowaty głos
można nazwać treścią. Próbowała go zrozumieć. Czy sen był o
niej? Czy słowa te kierowane były w jej stronę? A co, jeśli tak?
Kim naprawdę jest?
Tak dużo pytań, tak
mało odpowiedzi. Nie umiała odpowiedzieć sobie na żadne. W końcu
na razie Sam nie widział jej w żadnym wspomnieniu. Żadnym! A
pamiętał już dość sporo scenek z życia. Wciąż jeszcze
pozostaje tajemnicą to, co wydarzyło się zaraz przed wypadkiem.
Przeszła do części
łazienkowej i dokładnie umyła się pod lodowatym prysznicem. Była
zbyt zamyślona, żeby zwracać uwagę na takie drobne szczegóły,
jak ten, że woda wylatująca z słuchawki była już praktycznie w
stanie stałym.
Do kogo mógł należeć
głos w śnie? Przyjmijmy, że było to o niej. Tak będzie nam
najprościej. Ona jest. To znaczy, że wcześniej jej nie było? To
"po prostu jesteś" było dość wymowne. Czyli w takim
razie ona wcześniej nie istniała. I miała zniknąć, kiedy on
sobie przypomni. On to znaczy...?
Wyszła z kabiny i
wytarła się w szorstki, wilgotny ręcznik, który albo był już
dzisiaj przez kogoś używany, albo po prostu nie wysechł od jej
ostatniej kąpieli, co raczej było mało prawdopodobne. Założyła
bieliznę, ubranie, palcami rozczesała rozczochrane włosy i splotła
je w długi warkocz. Umyła zęby i wyszczerzyła się do swojego
odbicia w lustrze.
- Ale ty jesteś brzydka
- zadrwiła, po czym odrzuciła ręcznik na tą samą kupkę, z
której go wzięła.
On, czyli Sam. To by
pasowało. Nic nie pamięta, ale powoli sobie przypomina. Czyli idąc
tym tropem dalej, ona jest tylko chwilową iluzją, która zniknie,
kiedy Sam sobie wszystko przypomni...
Stanęła nieruchomo,
lewą ręką odrzucając warkocza za plecy, a prawą kładąc na
klamkę. Oczy szeroko otworzyła, a jej źrenice nagle zmalały. To
nie mogła być prawda. Przecież ona żyła. Istniała. I na pewno
istniała już wcześniej. To musiał być po prostu głupi sen.
Wynik ciężkiego dnia i stresu. Przecież każdemu tak się dzieje!
Pokręciła głową i
ruszyła dalej. Mocno trzymała się myśli, że to był tylko sen. W
dodatku głupi.
Ale i tak w środku
zostało to dziwne uczucie, przez które nagle zapragnęła, żeby
Sam niczego sobie nie przypomniał.
W końcu wyszła z
pokoju i skierowała się korytarzem w stronę wyjścia. Nie to, że
chciała opuszczać budynek. Po prostu musiała gdzieś iść, bo nie
wysiedziałaby w miejscu, a tą drogę już zna. Gdyby miała iść w
drugą stronę, na pewno by się zgubiła.
Ale musiała trafić na
Sama.
White był ostatnią
osobą, z którą chciała się dzisiaj zobaczyć. No, może oprócz
Thomasa. Kaleka szedł w jej stronę. Mogła niby odwrócić się i
udawać, że go nie widzi. Ale najwyraźniej to on pierwszy ją
zauważył i po jego minie mogła wywnioskować, że ucieczka to
najgłupszy pomysł ze wszystkich.
- Mamy miesiąc wolnego
- odparł, gdy tylko znalazł się w takiej odległości od Lou, by
ta mogła go usłyszeć.
- Nie jest źle -
odparła i starała się uśmiechnąć najszczerzej, jak tylko była
w stanie. - Po pierwszym słowie i twojej minie myślałam, że
powiesz coś w stylu "mamy przejebane"...
- Bardzo śmieszne -
burknął. Najwyraźniej jego humor nie był odpowiedni do żartów.
Ale nie dał Lou odpowiedzieć, bo od razu kontynuował wcześniej
rozpoczętą wypowiedź. - Przez miesiąc możesz pierdzieć w
stołek.
- O, jak miło. A cóż
tak?
- Noga mnie boli jak
cholera, a poza tym muszę poczytać jakieś akta...
- Akta? A po cholerę ci
akta?
Dobrze wiedziała, po co
mu są akta. Wzdrygnęła się, a serce zaczęło jej bić szybciej,
gdy tylko o tym wspomniał. Dłonie jej się trzęsły, więc musiała
schować je za plecy, żeby Sam tego nie zauważył. Był jednak zbyt
zajęty wymyślaniem w miarę wiarygodnej wymijającej odpowiedzi.
- Dobra, nie ważne -
wyręczyła go. Szkoda by było, jakby mu się już całkiem
przegrzało pod czaszką...
Ale wychodziło na to,
że zapowiadał się ciężki miesiąc.
Genialny rozdział. Uwielbiam twój styl pisania. Prosty i rozbrajający. Czekam na dalszą część.
OdpowiedzUsuń